Dwa wykresy o starzeniu się polskiego społeczeństwa

O starzeniu się społeczeństwa i kryzysie demograficznym dyskutuje się w Polsce już od paru lat, a jedną z ważnych przesłanek stanowią prognozy ludnościowe GUS. Konsekwencje zmian w strukturze demograficznej społeczeństwa są wielorakie, od wpływu na szkolnictwo, przez bilansowanie się systemu emerytalnego, po proporcje opieki nad osobami najmłodszymi i najstarszymi (zarówno w skali sektora usług, jak w indywidualnym budżecie czasu każdego z nas). Zamiast patrzeć wprzód (prognoza), poszukując alternatywnych scenariuszy ludnościowych, postanowiliśmy spojrzeć wstecz i pokazać kwestię starzenia się społeczeństwa w dwóch prostych wykresach ilustrujących wieloletnie trendy.

Pierwszy wykres przedstawia “starzenie się społeczeństwa” w sposób dosłowny – jako wzrastającą w czasie medianę wieku w podziale na płeć. Gdyby ustawić całe społeczeństwo w dwuszeregu – od najmłodszych do najstarszych – to w roku 1950 mężczyzna pośrodku swojego rzędu miałaby 24 lata, a kobieta – 27 lat (ten drugi rząd byłby po prostu wyraźnie dłuższy). W roku 2015 środki tych szeregów wypadały na 38 i 41 roku życia. Co istotne, stabilny trend utrzymuje się od początku lat 70-ych. Zatem mimo, że o problemie demograficznym intensywnie dyskutuje się w Polsce od stosunkowo niedawna, to sytuacja i prognozy nie mogą być jakimkolwiek zaskoczeniem od bardzo dawna. Co również znamienne – cezura roku 1989 praktycznie nie jest na wykresie widoczna (poza okresowym wzrostem różnicy między kobietami i mężczyznami), więc zmiany ustrojowe, gospodarcze i inne nie zapisały się dystynktywnie na procesie starzenia społeczeństwa. Wszystko to dobitnie pokazuje, że kryzys demograficzny nie dopadł Polski znienacka, ogólna tendencja utrzymuje się od ponad 40 lat.

mediana_2

Drugi, równie prosty wykres, daje dodatkowy wgląd w charakter trendu. Widzimy na nim podstawowe komponenty procesu starzenia się społeczeństwa – zmieniającą się proporcję ludzi młodych do ludzi starych. O ile w roku 1950 osoby w wieku 65+ stanowiły zaledwie 5% populacji (na czym ważyły także straty wojenne), to z czasem ich udział stabilnie rośnie (drobne fluktuacje związane są z sekwencją wyżów  i niżów), by w 2015 roku stanowić już 16% społeczeństwa. Według GUS w roku 2050 odsetek ten, w każdym z czterech rozpatrywanych przez demografów scenariuszy, wyniesie ponad 30%. Z kolei dzieci w wieku do 14 lat (czyli tzw. wieku “przedprodukcyjnym”) stanowiły ponad 1/3 wszystkich Polaków w roku 1960 (szczyt okresu “baby boom”), ale z czasem ten odsetek szybko spadał. Okresowa “górka” w latach 80-ych to czas, w którym powojenni “baby-boomerzy” założyli rodziny. Spadek udziału dzieci w społeczeństwie wyhamowuje dopiero mniej więcej w dobie akcesji Polski do UE, co jest w istocie drugim “echem” powojennej eksplozji urodzeń (tym razem to wnuki “baby-boomerów” zakładają rodziny). W zależności od scenariusza GUS przewiduje, że udział osób najmłodszych wyniesie w 2015 roku od 11% do 14%, a więc tak czy owak jeszcze nieco spadnie.

Wykres pokazujący co się dzieje na końcach piramidy populacyjnej dobitnie przekonuje, że prognozy wybiegające o 35 lat wprzód nie są “wróżbiarstwem”, ponieważ podstawową przesłanką stanu ludności w danym momencie jest uprzedni potencjał reprodukcyjny. Dzisiejsze dzieci, to jutrzejsi rodzice. Dziś wiemy zatem, że jutrzejszych rodziców jest ponad dwukrotnie mniej niż 40 lat temu, więc ewentualna endogeniczna (“samodzielna”), krótkookresowa korekta demograficznego trendu jest możliwa tylko w wąskim zakresie. Nawet jeśli założymy, że wyraźnie wzrośnie przeciętna liczba urodzeń, to przecież wymnażamy ją przez liczbę matek, których w najbliższych latach wciąż będzie ubywać. Obecnie kobiet w wieku 20-34 lat jest 4,1 miliona, za 15 lat będzie ich 2,8 mln (tyle liczy dzisiejsza kohorta dziewczyn w wieku 5-19 lat, zob. raport GUS).

mlodzi_starzy

Czy to wszystko znaczy, że przyszłość demograficzna Polski ziści się ściśle według scenariuszy GUS? Otóż niekoniecznie. Najsłabszym ogniwem predykcji demograficznej są bilanse migracyjne. Jej autorzy opierali się na tendencjach z ostatnich lat, przewidując, że emigracja będzie przez jakiś czas przeważała nad imigracją, a około roku 2035 zbilansują się one. Jest to bardzo statyczna i konserwatywna przesłanka. Już w tej chwili mówi się przeważnie o około milionie Ukraińców pracujących w Polsce, ale ta liczba stale rośnie. Liczba pochodzących z różnych stron świata chętnych do osiedlenia się nad Wisłą oraz liczba chętnych do wyjazdu z Polski za pracą są pochodną różnic rozwoju gospodarczego. Znaczenie ma nie tylko poziom życia tutaj, ale także poziom życia w innych krajach. W sytuacji wzrostu PKB i przy brakach w sile roboczej nasz kraj zaczyna “demograficzne ssanie”, podczas gdy kraje ogarnięte kryzysami, wojną i opresywne wobec własnych obywateli “wypychają” część swojej ludności. W tej sytuacji utrzymywanie predykcji o ujemnym do zerowego bilansie migracyjnym wydaje się nierealistyczne. Napływ ludzi do pracy oznacza równocześnie napływ młodszych roczników, a więc potencjalną zwyżkę przyrostu naturalnego. Podczas gdy medianowy Polak zbliża się do pięćdziesiątki, medianowy mieszkaniec wielu krajów tzw. globalnego południa to piętnastolatek. Różnice cywilizacyjne są więc jednocześnie różnicami wiekowymi. Nasilanie się zewnętrznych “uzupełnień demograficznych” już od dawna jest udziałem społeczeństw zachodnich, a Polacy – wedle wszelkich kryteriów – stopniowo dołączają do tej grupy.

Czy to rychło zatrzyma “starzenie się” społeczeństwa? W 2014 GUS przewidywał, że wzrost mediany wieku nieco spowolni po roku 2040, ale w 2050 wyniesie ona ponad 50 lat. Nawet przy ostrej korekcie założeń dotyczących migracji nie można przewidywać, że w ciągu jednego pokolenia obecny trend zostanie odwrócony. Na pewno więc “starzenie się” nie zostanie powstrzymane w krótkim czasie – wymagałoby to ogromnej fali imigracyjnej, na którą Polska niekoniecznie jest gotowa politycznie i społecznie. Paradoksalnie jednak obniżenie wieku emerytalnego, bez żadnych dodatkowych korekt, może jeszcze zwiększyć “demograficzne ssanie” Polski, ponieważ w perspektywie kilkunastu lat relacja liczby pracujących do liczby pobierających świadczenia może okazać się tak niekorzystna, że potrzebna będzie natychmiastowa interwencja – albo nagłe podniesienie wieku emerytalnego albo szersze otwarcie drzwi dla imigrantów zarobkowych. Trzeba bowiem pamiętać, że nawet wzrost urodzeń wynikający z programów demograficznych państwa (jak 500+) nie wpłynie na liczebność rodzimej siły roboczej i zmianę dynamiki ludnościowej wcześniej niż za 20-30 lat. Obecnie przeciętny wiek podjęcia pierwszej pracy to ok. 22 lata, a mediana wieku urodzenia pierwszego dziecka wynosi ponad 27 lat. Co więcej, jeśli nastąpi szybki wzrost dzietności, to w populacji większy będzie nie tylko udział osób w wieku “poprodukcyjnym” (na emeryturę zaczynają właśnie przechodzić “baby-boomerzy”), ale również w wieku “przedprodukcyjnym”, a w konsekwencji kategoria osób pracujących może okazać się zbyt mała, by podołać niezbędnym obciążeniom fiskalnym na rzecz niepracujących (alternatywą jest szybki wzrost zadłużenia państwa, a więc przerzucenia dzisiejszych kosztów emerytalnych na kolejne pokolenia).

Postęp cywilizacyjny przynosi nieodwracalne, z punktu widzenia demografii, skutki kulturowe. Trudno dziś przewidywać, że młodzi ludzie masowo zechcą rezygnować z osobistego rozwoju w okresie młodzieńczym, w tym np. ze studiów czy podróży, by bardzo wcześnie oddawać się rodzicielstwu. Zaskoczeniem byłby także nagły wzrost liczby zawieranych małżeństw czy stabilnych związków w ogóle, a to one stanowią podstawę biograficznego zabezpieczenia w sytuacji posiadania dzieci (chodzi o rozłożenie ciężarów wychowawczych, nie tylko finansowych). Paradoksalnie więc sama finansowa łatwość utrzymania dzieci niekoniecznie najefektywniej służy zwiększeniu ich liczby – jeśli spojrzeć na to szerzej, bywa wprost odwrotnie (kiedyś trudniej było wykarmić dzieci, a rodziło się ich więcej). Kolejny paradoks – na tę sytuację wpływają także zmiany dotyczące seniorów, którzy zachowując względną sprawność fizyczną i intelektualną w momencie przejścia na emeryturę coraz częściej wybierają inne priorytety niż “pełnoetatowa” opieka nad wnukami. Jedni przeżywają drugą młodość, inni skupiają się na swoim zdrowiu i dobrostanie, a widząc poprawiającą się sytuację materialną swoich pracujących dzieci, mogą czuć się moralnie zwolnieni z konieczności bezpośredniej pomocy (oferując w zamian np. dodatkową pomoc finansową). Z kolei państwo bezpośrednio dotując dzieci zwiększa nie tylko prawdopodobieństwo samego ich posiadania (w relacji proporcjonalnej do dochodów rodziców), ale także zainteresowanie jakością opieki i edukacji. Często – znów paradoks – może to oznaczać rezygnację z publicznego przedszkola i szkoły, a więc podkopywać inne inwestycje państwa w tym obszarze. Te same pieniądze (prywatne inwestycje w edukację dzieci) mogłyby przecież zapewnić całodzienną, dobrej jakości opiekę nad dziećmi (zajęcia dodatkowe) ulokowaną na terenie macierzystej szkoły (bez konieczności wożenia dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Chodzi także o łatwość zapewnienia potomstwu dobrej i łatwo dostępnej opieki zdrowotnej. Globalnie decyzja o posiadaniu i liczbie dzieci zależy bowiem nie tyle od stanu portfela, co od trudności związanych z godzeniem roli rodzica z innymi życiowymi potrzebami (praca zawodowa, samorealizacja). Wzrost dziennego spożycia kalorii mógł spowodować przejście demograficzne w neolicie, ale nie spowoduje go w epoce nowoczesnej antykoncepcji, miłości romantycznej i marzeń wziętych z Instagrama. Programy socjalne mogą zapewnić wzrost urodzeń w pewnych granicach, ale z pewnością samodzielnie nie zatrzymają kryzysu demograficznego. Nie gwarantuje tego również sam zwrot ku bardziej tradycyjnym wartościom, ponieważ pod pewnymi względami spowalnia on rozpoczęcie aktywności prokreacyjnej (pieczołowity dobór partnera, wartość wstrzemięźliwości seksualnej). Młodociana matka zachodząca cyklicznie w ciążę, to efekt nie tyle konserwatywnych wartości, co słabej edukacji i braku perspektyw życiowych.

Wiemy już, że ważną konsekwencją programu bezpośredniej premii finansowej za dzietność okazało się zmniejszenie liczby dzieci żyjących w ubóstwie. Trudno to przecenić. Jednocześnie nie wiemy jeszcze jakie będą efekty demograficzne 500+, ale możemy bezpiecznie założyć, że wyraźnie większe wśród uboższych niż wśród bogatych. Skoro oba efekty dotyczą głównie ludzi mniej zamożnych, należałoby rozważyć, czy w programie tym nie wprowadzić progu dochodowego, a zaoszczędzonych środków nie skierować na programy: (a) adaptacji i integracji imigrantów (nauka języka, zapobieganie gettoizacji), a nawet “drenażu mózgów” (masowe programy stypendialne uzupełniające ubytki, będące skutkiem “drenażu” z Polski) oraz (b) pośrednich (instytucjonalnych) inwestycji w dostępność, kompleksowość i jakość publicznych usług wychowawczo-edukacyjnych. Programy te mogą być zresztą w pewnej mierze współzależne, a ten drugi posiadałby równocześnie walor istotnego wyrównania szans, co jest ważne o tyle, że szkolnictwo jest w Polsce z każdym rokiem coraz mniej egalitarne. Oba miałyby zapewne mniejszy efekt doraźny, ale w dłuższej perspektywie ich zignorowanie może okazać się bardzo kosztowne społecznie.

Strategie kadrowe polskich instytucji naukowych

Czy duże wydziały i małe centra badawcze mają w Polsce podobne czy różne szanse na uzyskanie wysokiej jakości osiągnięć naukowych? Czy poszczególne dziedziny nauki różnią się pod tym względem? W końcu – czy w Polsce mamy względnie jednolite pole instytucji naukowych, czy też ich pierwszą, drugą i niższe ligi? O tych i paru innych kwestiach piszę w artykule, który ukazał się właśnie na łamach “Nauki”.
Tekst zamieszczony został w wolnym dostępie na stronie czasopisma: http://www.nauka-pan.pl/index.php/nauka/article/view/672.

Nature vs nurture

Trwające właśnie Igrzyska Olimpijskie zdają się po raz kolejny rozstrzygać stary problem – talent (“nature”) czy praca i warunki (“nurture”). O talencie można by zakładać, że jest w populacji świata rozłożony losowo, jednak niektóre wielkie państwa mają zaskakująco mało medali – jak Indie (1 brązowy przy 1236 mln populacji), albo nie mają ich wcale – jak Meksyk (0 medali na 117 mln). Węgry, o populacji niewiele większej niż stolica tego ostatniego, mają 6 złotych (łącznie 13). Ale najbardziej “efektywne” w dziedzinie sportu okazują się dotychczas Grenada, Bahamy i Nowa Zelandia.

W Internecie istnieje wygodna porównywarka, obejmująca osiągnięcia medalowe państw począwszy od roku 1896: http://www.medalspercapita.com/.

Medale per capita w RIO

Kilka danych o niedzielnym biegu na piątkę w Białymstoku

W ramach imprezy biegowej Białystok Półmaraton 2016, odbył się bieg towarzyszący na  5 km. Z ciekawości zrobiłam analizę podstawowych danych, które “wybiegali” uczestnicy.

Na metę dobiegło 621 zawodników. Poniższy wykres pokazuje rozkład czasu na tym dystansie w podziale na płeć. Wysokość słupka informuje ile osób dobiegło na metę w danym czasie. Widać, że niewielka grupa najszybszych mężczyźni potrzebowała na to około 15 min (najlepszy wynik biegu to 14:58 min!), a kolejna grupa to osoby z czasem około 18 minut. W tej drugiej grupie pojawiają się już kobiety (najszybsza dotarła na metę po 17:33 min).

czas

Te same wyniki przedstawiam poniżej na wykresie skrzypcowym. Pod względem interpretacji jest zbliżony do powyższego histogramu z tą różnicą, że jest bardziej wygładzony i nie są widoczne na nim skoki (zamiast surowych danych użytych do histogramu, używa się tu jądrowego estymatora gęstości). W środku skrzypieć znajduje się dodatkowo wykres skrzynkowy, na podstawie którego można powiedzieć coś o różnicach w medianie (czyli tego jak szybko dobiegła połowa kobiet i mężczyzn) i zróżnicowaniu. Widać tu wyraźniej, że wyniki kobiet skoncentrowane były mocniej wokół czasu przeciętnego wynoszącego nieco poniżej 30 minut (średnia biegu kobiet wynosiła 29:57). Skrzypce mężczyzn są bardziej rozciągnięte, co oznacza, że ich wyniki były bardziej zróżnicowane. O ile wielu “niedzielnych” biegaczy i biegaczek mogłoby rywalizować na równych zasadach (spora grupa kobiet pobiegła szybciej niż wynosi męska mediana), o tyle istotne różnice uwypuklają się na krańcach rozkładu.

violin

Andrzej – typowy polski profesor

Ewidencyjne bazy POL-on pozwalają na analizę podstawowych faktów na temat populacji polskich naukowców. Zanim napiszemy o sprawach poważniejszych – kilka fun facts. Jakie imiona noszą najczęściej rodzimi badacze? Odpowiedź poniżej (porównawczą chmurę słów wykonaliśmy w R przy pomocy kodu dostępnego na tej stronie).

names_s2

Co ciekawe istnieją pewne wyraźne wzory dotyczące częstości występowania imion na poszczególnych stopniach kariery naukowej. Wśród magistrów najpopularniejsze imiona to Paweł (dalej: Marcin, Piotr) i Anna (dalej: Agnieszka i Katarzyna). Jako, że kobiety stanowią 63,3% najmłodszych badaczy, to można powiedzieć, że statystyczny polski asystent nazywa się Anna.

Wśród doktorów najpopularniejsze imiona męskie to kolejno: Piotr, Tomasz, Krzysztof, a żeńskie to wciąż: Anna, Agnieszka, Katarzyna. Kobiety stanowią 51,1% badaczy z tym stopniem, stąd statystyczny polski doktor to również Anna.

Wśród doktorów habilitowanych zatrudnionych przy prowadzeniu badań najczęściej występujące imię męskie to już: Andrzej. Piotr spada na drugie miejsce, a na trzecie wskakuje Marek. Największa grupa posiadaczek habilitacji to niezmiennie Anny, a dalej: Małgorzaty i Ewy. Kobiety stanowią na tym etapie kariery 37,6%.

Wśród profesorów najczęstsze imię męskie to Andrzej (po nim Jan i Jerzy), a żeńskie – tu nie ma zaskoczenia – Anna (później Maria i Ewa). Andrzejów jest w tej grupie już ponad trzy razy więcej niż Ann, co jest prawie dokładnie zgodne ze statystykami płci – kobiety wśród profesorów stanowią 25,2%.

Wypada spointować, że wraz z kolejnymi szczebli kariery naukowej rośnie prawdopodobieństwo, że badacz nazywa się Andrzej, spada natomiast prawdopodobieństwo, że nazywa się Anna.

Nowa lista czasopism punktowanych MNiSW

Opublikowana przed świętami nowa lista czasopism punktowanych wywołała sporo kontrowersji. W porównaniu z zeszłym rokiem zmiany dotknęły przede wszystkim listę B, czyli wykaz czasopism krajowych. Mogły one liczyć na dodatkowe 0-5 punktów, które w tej edycji dodawali eksperci z poszczególnych dziedzin (opinia środowiskowa). Zwiększył się w ten sposób zakres ocen tych czasopism – o ile poprzednio punktacja wynosiła tu od 1 do 10 punktów, to obecnie – od 1 do 15 punktów.

Bezpośredniego porównania rozkładu punktacji z roku 2014 i 2015 dokonaliśmy nakładając na siebie dwa histogramy (wykres poniżej). Porównujemy tylko te tytuły, które wystąpiły na liście B zarówno w roku 2014, jak 2015 (co oznacza pełną porównywalność, ale także pominięcie prawie jednej czwartej journali zgłoszonych w bieżącej edycji). W oczy rzuca się przede wszystkim to, że rozkład z 2015 roku ma większy “ogon” po prawej stronie (co zilustrował już Emanuel Kulczycki). Widać, że rozkład z 2014 był w miarę symetryczny wokół średniej, z tym zastrzeżeniem, że czasopism za 9 i 10 było nieco mniej niż tych za 2 i 3 punkty. W 2015 roku pojawiła się wyraźna asymetria o odwrotnym charakterze – mamy wyraźną przewagę liczbową czasopism z wynikiem wyższym niż średni. Takie rozkłady przypominają nieco sytuację, gdy studentom przygotuje się trochę zbyt łatwy test. Mogło się tak stać m.in. dlatego, że eksperci oceniając czasopisma w obrębie własnej dziedziny mieli powody, by przyznawać raczej wysokie noty – trzeba przecież pamiętać, że w parametryzacji konkurują nie tylko same jednostki naukowe, ale całe dyscypliny – zwłaszcza w ramach łączonych GWO (ta dyscyplina, która ma niżej punktowane journale przegrywa w przedbiegach).

Rplot

O ile w roku 2014 wypadało redakcji cieszyć się z uzyskania 6 lub 7 punktów, ponieważ był to wynik ponadprzeciętny, to te same wartości w 2015 roku oznaczały już znalezienie się poniżej średniej. Ta ostatnia w grupie analizowanych czasopism wzrosła bowiem z 5,1 do 8,2. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie pozycje na liście B z roku 2015, w tym nowe, średnia wynosiłaby niewiele mniej – 7,8.

Charakter generalnego kierunku zmiany punktacji pokazuje dokładniej poniższy wykres. Przedstawiony jest na nim rozkład różnicy punktów między 2015 i 2014 rokiem (ponownie – tylko tych czasopism, które były oceniane w ramach listy B w obu latach). Widać tu wyraźnie, że spadków było stosunkowo mało i były one niewielkie. Tytuły straciły od jednego do 4 czterech punktów. Wzrosty wyraźnie przeważały nad spadkami i wyniosły do 11 punktów. Aż 67 czasopism awansowało o 8 lub więcej punktów, wliczając w to spektakularne skoki o 800% (z 1 do 9) czy na drugą stronę skali (z 3 do 14).

Rplot02

Co oznaczają te zmiany w szerszej perspektywie?

(1) Wyraźny wzrost punktacji czasopism krajowych jest tożsamy z relatywnym obniżeniem wagi punktów zdobywanych za publikacje na liście A (gdzie średnia jest bez zmian), czyli w czasopismach zagranicznych posiadających impact factor (wysoką cytowalność). Warto przypomnieć, że w parametryzacji wszystkie artykuły rozpatruje się łącznie (sumując), a w przypadku większości jednostek zdecydowanie dominują publikacje z listy B.

(2) Najwyżej punktowane czasopisma z listy B premiują autorów w tym samym stopniu co te najsłabsze z listy A. Oznacza to, że dobre opinie krajowych badaczy stały się funkcjonalnym ekwiwalentem niższych wartości impact factora.

(3) Jeśli weźmiemy pod uwagę różnicę w trudności publikacji w czasopismach indeksowanych w JCR i krajowych (nawet z powodów translatorskich), to osłabione zostały bodźce do pracy nad tymi pierwszymi.

Kobiety w polityce

Tegoroczne wybory parlamentarne różnią do poprzednich między innymi większą ekspozycją kobiet. W trakcie kampanii prezydenckiej uwagę zwracała kandydatura Magdaleny Ogórek, ale obecnie trzy największe siły polityczne w Polsce postawiły na kobiety jako swoich frontman’ów (czy może raczej frontwoman). Główna rywalizacja wizerunkowa toczyła się w kampanii pomiędzy Beatą Szydło, Ewą Kopacz i Barbarą Nowacką. Czy większa liczba kobiet na pierwszej linii walki kampanijnej oznacza także ich większy obecnie udział w polityce? Sprawdziliśmy czy proporcja kobiet w parlamencie faktycznie wyraźnie zmieniła się i czy ewentualne trendy mają charakter lokalny, czy globalny. Wykresy pokazują odsetek kobiet w niższych izbach parlamentu wybranych państw w latach 1997, 2005 i 2015 (dane pochodzą z zasobów Inter-Parliamentary Union: http://www.ipu.org/wmn-e/classif.htm).

Odsetek kobiet w polskich ławach poselskich w ostatnich 20-stu latach wzrósł bardzo wyraźnie – z 13 do 24,1%. Wciąż jednak na tle reszty Europy polska polityka nie należy do sfeminizowanych. Najwięcej kobiet w izbach niższych ciał ustawodawczych jest w krajach skandynawskich: Szwecji (43,6%), Finlandii (41,5%) i Islandii (41,3%). W wielu innych państwach także rósł ostatnio udział kobiet w polityce, do spektakularnych zmian doszło w Słowenii (wzrost czterokrotny), we Włoszech (wzrost trzykrotny) i na Półwyspie Iberyjskim (prawe dwukrotny w Hiszpanii i ponad dwukrotny w Portugalii). Nawet w najbardziej zmaskulinizowanych parlamentach Europy liczba ta ostatnio wzrastała (w Rumunii w całym okresie z 7,3 do 13,7%, na Węgrzech spadła zaś co prawda między rokiem 1997 i 2005 z 11,4 do 9,1%, ale ponownie nieznacznie wzrosła w ostatniej dekadzie do 10,1%). W największych krajach Europy Zachodniej – Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji – trend był podobny, a odsetek kobiet oscylował wokół 1/3.

europe

W pozostałej części świata zróżnicowanie jest pod tym względem wyraźnie większe i niekiedy zaskakujące. Przykładowo Rwanda i Boliwia mają o wiele bardziej sfeminizowane parlamenty niż Szwecja (większość parlamentarzystów to kobiety), natomiast Stany Zjednoczone podobne są obecnie pod tym względem raczej do Tadżykistanu (więcej kobiet zasiada już w parlamencie Arabii Saudyjskiej). Wśród państw rozwiniętych najmniej zbalansowana reprezentacja płci występuje w Japonii (9%). Kobiety nie zasiadają zaś w parlamentach niektórych państw wyspiarskich na antypodach (Mikronezji, Palau, Tongi, Vanuatu) oraz niektórych państw arabskich (Katar, Jemen). Wśród państw dużych najmniejsze sfeminizowanie legislatury występuje w Iranie (3%) i Nigerii (5%).

world

Globalna tendencja w ostatnich 20 latach jest zbliżona – liczba kobiet w polityce rośnie. Przeciętny wzrost dla 175 państw o których dostępne są dane wyniósł 11,3 punktu procentowego, zatem prawie dokładnie tyle, co w Polsce.

Różowe i niebieskie obowiązki

GUS opublikował wyniki sondażu na temat budżetów czasu Polaków. Możemy przyjrzeć się, czy życie kobiet i mężczyzn w naszym kraju wypełniają podobne sprawy.

Na poniższym wykresie zaprezentowana jest przeciętna, względna długość wykonywania danej czynności. Wyrażona jest w procentach, więc można ją interpretować dobowo, ale ze względu na uśrednienie bardziej trafne jest rozumienie tego wykresu jako przekroju całego życia (wyjąwszy dzieci do 14 lat). Zewnętrzny obwarzanek pokazuje, co składa się na życie statystycznego mężczyzny, a wewnętrzny – kobiety. Oczywiście prawie połowę życia przeznaczamy na potrzeby fizjologiczne, przede wszystkim sen. Odrobinę więcej czasu przeznaczają na nie kobiety. Co ciekawe, chodzi w szczególności o spanie (w drugiej kolejności o higienę i ubieranie się).

time1

Następne w kolejności są praca zawodowa (zagregowana tu z nauką) oraz obowiązki domowe. Tu różnice między płciami są już duże i są względem siebie komplementarne. Kobiety spędzają w pracy zawodowej 11% życia, podczas gdy mężczyźni 18%. Z kolei na pracę w domu kobiety przeznaczają średnio 18% życia, a mężczyźni 10%. Ta różnica wynika z faktu, że kobiety znacznie częściej niż mężczyźni pozostają poza rynkiem pracy.

Przyjrzyjmy się temu dokładniej posługując się drugim wskaźnikiem, jakim jest średni czas wykonywania danej czynności (odnosi się tylko do osób, które tę czynność faktycznie wykonują). Poniższy wykres pokazuje średnią dobową różnicę wykonywania danej czynności między kobietami i mężczyznami. Wyrażona została w minutach.

time2

Podział obowiązków wydaje się dość tradycyjny: kobiety prawie o godzinę dłużej dziennie zajmują się dziećmi i gotują niż mężczyźni (przy średniej ogólnopolskiej wynoszącej 145 minut w przypadku dzieci i 94 minut w przypadku przygotowywania żywności, są to duże kontrasty). Mężczyźni więcej czasu przeznaczają na budowę, naprawy i remonty, ale jest to różnica niecałych 30 minut (średnia generalna to 130 minut, zaskakująco dużo). Jeśli jednak spojrzymy teraz na długość wykonywania pracy zawodowej, to tutaj mężczyźni mają znaczną przewagę, bo pracują o godzinę dłużej, a jeśli jeszcze dorabiają, to także robią to o kwadrans dłużej niż kobiety. Jedynie w zakupach uczestniczymy po równo.

Brak równowagi w podziale obowiązków dotyczy praktycznie wszystkich sfer życia, ale ma inny charakter. W badaniu GUS 29% kobiet zadeklarowało wykonywanie pracy zawodowej w porównaniu z 47% mężczyzn. Zajęcia domowe wykonuje 97% kobiet i 85% mężczyzn. Bezpośrednią pracę na rzecz gospodarstwa domowego wykonują więc prawie wszyscy, z tym, że mężczyźni poświęcają się jej w znacznie mniejszym stopniu. Patrząc jedynie na podział pracy w domu, łatwo zarzucić mężczyznom lenistwo (średnio o 23 minuty na dobę dłużej oglądają telewizję, o 20 minut dłużej oddają się swojemu hobby, o 6 minut dłużej ćwiczą). Jednak równocześnie znacznie większa liczba kobiet decyduje, by w ogóle nie wychodzić na rynek pracy. W konsekwencji największa presja dotycząca podziału obowiązków spada na te gospodarstwa, gdzie wszyscy dorośli pracują – nie ma tu miejsca na alibi zarówno wobec zawodowej bierności, jak immunitetu wobec mycia okien. Rekompensata przychodzi w postaci wyższego stanu konta.

Bez dodatkowych danych nie można powiedzieć jak płeć, praca zawodowa i obowiązki domowe są ze sobą skorelowane. Porównania wymagałoby przede wszystkim to, jak wygląda dzień pracującej zawodowo kobiety i mężczyzny. Mamy nadzieję, że GUS podzieli się tymi danymi. Doświadczenie pokazuje jednak, że nikłe są na to szanse.